wtorek, 2 lipca 2013

Koniec sezonu NHL: Pora odespać


Kiedy 43 dni temu Boston Bruins odrabiali trzybramkową stratę w siódmym meczu pierwszej rundy playoff z Toronto Maple Leafs, a następnie wygrywali w dogrywce, gracze i kibice tej ekipy byli zapewne w hokejowym niebie. Dziś w nocy przyszło im jednak posmakować przewrotności losu, gdy Chicago Blackhawks w zaledwie 17 sekund odrobili w ostatnich dwóch minutach straty i wygrywając szóste finałowe spotkanie zdobyli Puchar Stanley’a.  Jastrzębie pofrunęły do nieba. Dla Niedźwiadków skończył się świat…


Przyznam szczerze, że sam byłem mocno zszokowany wydarzeniami TD Garden. Hokej to sport szybki i nieprzewidywalny, a w swojej karierze kibica i dziennikarza powinienem się już przyzwyczaić do nagłych zmian sytuacji na tafli. Trudno jednak na spokojnie oglądać tak emocjonujące momenty najwspanialszej ligi świata. Krzyk, niedowierzanie, łzy w oczach to chyba to, co wielu z nas przeżywało tej nocy, ale także w czasie całego sezonu. Sezonu, który tak naprawdę mógł się wcale nie odbyć, a jego start do końca wisiał na włosku. Ostatecznie dostaliśmy niby połowę, ale tak naprawdę chyba podwójną porcję sportowych emocji. Jeśli więc cokolwiek mieliśmy zawodnikom za złe przez lokaut, to dziś spłacili to nam z ogromną nawiązką. A co ciekawe sezon ten okazał się na swój sposób sprawiedliwy, gdyż najlepsza ekipa fazy zasadniczej i autorzy rekordowej serii zwycięstw ostatecznie podnieśli w górę najcenniejsze trofeum.

Jako, że miłośnik hokeja w Polsce nie ma lekko, niedługo po zakończeniu spotkania – i z bagażem kilku bezsennych nocy – musiałem się udać do pracy. Idąc w strugach deszczu w głowie miałem jednak oczywiście pamiętne 17 sekund. Przemoczony (oczywiście z tego wszystkiego zapomniałem parasola) mogłem sobie tylko wyobrazić jak cudownie w strumieniach szampana muszą ucztować teraz gracze Blackhawks. Z drugiej strony ten deszcz to równie dobrze mogłyby być wszystkie łzy, które na pewno uronili gracze, trenerzy i sympatycy pokonanych. Jak blisko i zarazem daleko funkcjonują te dwa światy – radości i rozpaczy. Bez jednej praktycznie nie ma drugiej i sport nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. – Linia między świętowaniem i wspaniałymi wakacjami a czuciem się jak kawał g… jest cienka – mówił jeszcze kilka dni temu koszykarz San Antonio Spurs Manu Ginobili. Tych samych Spurs, którym do mistrzostwa NBA zabrakło 28 sekund meczu numer sześć. Dziś, może nie do końca w tych samych okolicznościach, ale równie intensywnie widzieliśmy jak słowa Argentyńczyka są prostą i nieskomplikowaną życiową prawdą.

Blackhawks i Bruins pokazali nam szczyt hokeja, ale także utwierdzili nas w tym, że to, czym się emocjonujemy ma sens, to coś więcej, że nasze hobby to nie tylko chwilowa fascynacja. I mimo, iż nie kibicowałem jakoś szczególnie żadnej z ekip to dziś czuję się zarówno fanem Chicago, jak i Bostonu. Czuję euforię jednych i smutek drugich. A co najgorsze już czuję tęsknotę za zakończonym ledwo co kilka godzin temu sezonem.


Tekst w ramach komentarza ukazał się również w serwisie Polskie Centrum NHL www.nhl.com.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz