wtorek, 12 sierpnia 2014

Moim okiem: Stop wirusom

Dawno nic nie pisałem, ale wakacje połączone z dużą ilością pracy i projektów powodują, że człowiek nie ma kiedy się zebrać. W końcu jednak znalazłem chwilę i chciałbym słów kilka o temacie, który już od jakiegoś czasu wywołuje we mnie sprzecznie odczucia a często wręcz negatywne. Tak chodzi o wirusy, ale nie Ebolę tylko te marketingowe czy internetowe czyli tzw. virale czy nieco podobne "wyzwania".



Nie da się ukryć, że ich popularność zaczęła się wraz z coraz większym "rozwojem" Internetu. Wzrastająca liczba osób korzystająca z sieci plus social media spowodowały, że praktycznie każdy z nas trafi prędzej czy później na jakiś viral. To nie jest jeszcze taki problem, gorzej jak człowiek, będąc jak widać gatunkiem odtwórczym, zaczyna produkować setki, tysiące a często wręcz miliony własnych wersji popularnych filmów, reakcji czy zachowań. Zdaje jednak sobie sprawę, że często jest to zamierzony efekt agencji reklamowych i czym innym jest viral stricte reklamowy a czym innych społeczna akcja powielana potem w tysiącach form.

 
Harlem Shake w wykonaniu żołnierzy

Powyżej mamy przykład jednego z popularnych swego czasu trendów. Harlem Shake był tak rozpoznawany i wykorzystany w tylu wersjach, że szukając oryginalnego trudno było go znaleźć wśród setek oznaczonych etykietą "original". Motyw dziwacznego tańca kopiowali chyba wszyscy, od pokazanej armii (akurat całkiem udanie) do wszelkiego rodzaju performerów, klubów sportowych, organizacji czy grup zwykłych ludzi. Na początku było zabawnie, bo kreatywność szła coraz wyżej i można nawet było się pośmiać. Potem było już mniej ciekawie a co najlepsze chyba przez pół roku pojawiały się jeszcze różnego typu Harlem Shake. Oczywiście, że ludzie mają prawo je wykonywać i nikomu tego nie zabronię, ale - tutaj będzie sedno tych wypocin - dlaczego tak wiele w nas odtwórczości a tak mało własnych pomysłów. Czy każdy z nas poczuje się lepiej jak weźmie udział w takiej akcji, pokaże na Fejsie że to jego film i oczywiście pochwali się całemu światu? Jasne, że dochodzi efekt marketingowy, który może rozsławić klub czy miasto, ale w kolejnych setnych z rzędu akcjach nikt nawet nie zapamięta co to było za miasto czy zespół. Podobnie przecież wyszło z Happy Pharrella Williamsa, bo robiło je wiele choćby i polskich miast, posiłkując się często zawodowymi tancerzami (nie w tym tkwił przecież pomysł) a i tak najbardziej zapamiętałem wersję słowackich Tatr. Inny klimat i prawie naga panienka w bikini i snowboardowym kasku. Proste, prymitywne? Może, ale jednak inne...

 
Słowacka wersja Happy Pharrella Williamsa

Do czego zmierzam? Do krytyki ludzi. Tego jacy jesteśmy odtwórczy i jak małpujemy, aby tylko przypodobać się szerszej grupie lub utrzymać się z trendach. Przykładem są przecież słynne selfie na Instagramie czy Facebooku, buziaczki, pozowanie opalających się dziewczyn/kobiet od szyi w dół i setki podobnych naśladownictw od celebrytów. Gorzej jednak jak taka "moda" zamiast w coś kreatywnego przeradza się w coś niebezpiecznego, jak różnego rodzaju wyzwania. Zaczęło się od dość prostych, że ktoś wykonuje jakąś czynność i wyznacza znajomych do zrobienia tego. Potem były różne wyzwania m.in wody czy czerwonego kubka. Szczytne, bo zbierano kasę na jakiś cel, choć niektórzy już przeginali. Skończyło na piciu alkoholu w tempie przyspieszonym, czy jak wyczytałem wczoraj podpalaniu się pod prysznicem (szczegóły poniżej). Nie rozumiem tych tendencji, tym bardziej, że do niczego nie prowadzą. W oczach znajomych i pokolenia dana osoba jest wyróżniona albo przegrana, ale dla reszty świata, którzy przypadkiem zobaczą dany wyczyn jest po prostu idiotą... Za kilka lat nikt o tym nie będzie pamiętał lub nawet za kilka dni, bo virale i wyzwania mają to do siebie, że szybko przemijają i zastępują je nowe. Warto ryzykować dla czegoś takiego???

 
Wyzwanie wody, które nie wyszło...

   
Wyzwanie ognia... bez komentarza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz